Bardzo nie lubię chemii w ogrodzie, ale jednocześnie chcę
patrzeć na piękne i zdrowe roślinki i tutaj wszelakie pestycydy takie jak
fungicydy, herbicydy, insektycydy, moluskocydy... i inne 'cydy' przychodzą nam
z pomocą.
Jeszcze do niedawna starałam się nic nie używać - poza
nawozami oczywiście i gnojówką z pokrzywy (brzydka nazwa ale jakie piękne
działanie).
Wychodziłam z założenia, że rośliny muszą się same
nauczyć bronić i bałam się wytrucia przy okazji owadów pożytecznych. Poza tym
jako młody początkujący ogrodnik naczytałam się różnych mądrości, że w ogrodach
bez chemii wszystko jest zdrowe i samo pięknie się reguluje. Niestety z
przykrością muszę stwierdzić, że to jest guzik prawda. Taki stan można osiągnąć
i owszem, ale na dużym areale oraz po wielu latach nie stosowania 'chemii'. I
na taką równowagę mogą sobie pozwolić np. duże gospodartstwa agroturystyczne.
Utrzymanie takiej biorównowagi nijak się ma do naszych małych i średnich
ogrodów przydomowych ponieważ:
1) Nasze ogrody są za małe - trudno na kilkuset metrach
zgromadzić roślinność umożliwiającą gniazdowanie owadożernych ptaków czy
pożytecznych owadów żerujących na szkodnikach.
2) Nasze ogrody są za młode - często zakładamy je od
"0" i nawet jeśli wszystko posadzimy to trzeba poczekać kilkanaście a
nawet kilkadziesiąt lat aż korony drzew nabiorą odpowiedniej wielkości i
wysokości.
3) To wymaga czasu (minimum 5 lat a pewnie i jeszcze więcej), a
często roślinki nie zdążą dobrze urosnąć a już zaatakuje je jakieś paskudztwo
(wirus, grzyb, owad itp.).
4) A jeśli nawet uda nam się przetrwać kilka lat bez
chemii i ustali się pewna równowaga to wystarczy jeden 'sąsiad lubiący opryski
wszystkiego na wszystkim' i cała nasza praca pójdzie na marne - z powodu patrz
pkt. 1.
Trzy lata temu moje iglaki zaatakowały przędziorki tak
dotkliwie, że do tej pory widać ślady ich żerowania i dopiero teraz biedne
jałowce (które uwielbiam i mam ich całkiem sporo) powoli odzyskują swój
wspaniały wygląd.
Albo w tamtym roku miałam istną plagę mszycy na śliwach -
nigdy czegoś takiego nie widziałam: mszyce w różnych kolorach (białe, zielone,
różowe, niebieskie, żółte, czerwone i diabli wiedzą jakie jeszcze) tak
dokładnie oblepiły liście, że nie było widać blaszki. Byłam wręcz zmuszona
działać szybko i bardzo intensywnie, bo inaczej stracilibyśmy nasz maleńki
sadek.
Dlaczego tak się stało? Nie wiem.
Ale wiem jedno - wolę zapobiegać i dlatego wczesną wiosną
używam następujących środków:
- Promanal 60 EC - środek oparty na bazie oleju parafinowego, przeznaczony do zwalczania przędziorków, czerwców i ochojników. Pryskam nim wszystkie iglaki oraz śliwy. Najlepiej w marcu, chociaż w tym roku się trochę spóźniłam ze względu na pogodę i zabieg na iglakach zrobiłam w ten weekend, a śliwy muszą poczekać - najważniejsze aby zdążyć przed kwitnieniem (faza białego pąka), a tu jeszcze pąki nawet nie pękają.
- Miedzian 50 WP - fungicyd zwalczający kędzierzawość liści brzoskwini. Oprysk wykonuję przede wszystkim na brzoskwinii i moreli a także na pozostałych drzewach pestkowych jeszcze w lutym. Zabieg powtarzam w listopadzie.
- Antracol 70 WG - zwalcza parcha na jabłoniach i gruszach (a także osutkę sosny), plusem tego preparatu jest zawartość cynku zwiększającego odporność roślin na warunki stresowe. Oprysk wykonuje się w czasie pękania pąków - zwykle w marcu, ale w tym roku wszystko jest wywrócone do góry nogami i pąki u nas jeszcze nie pękają, więc czekam. Pewnie jest to kwestia paru dni.
W późniejszym okresie działam już tylko objawowo - w
mojej ogrodniczej apteczce znajdują się: Decis, Karate, Confidor, Mospilan,
Topsin.
Ale sięgam po nie dopiero w ostateczności, gdy zawodzą
naturalne metody.
Oczywiście oprócz środków chemicznych trzeba obowiązkowo
stosować metody niechemiczne - polegające na usuwaniu i paleniu suchych i
porażonych chorobą liści i igieł oraz
opadłych lub zaschniętych owoców (tzw. mumii).
Bez tego ani rusz. Tak więc przede wszystkim dużo
spaceruję po ogrodzie i uważnie przyglądam się każdej roślinie.
A za oknem słoneczko pięknie świeci - aż chce się
'chcieć'.
Prognozy pogody mówią, że w czwartek będzie u nas 24
stopnie.
Czyli wiosny nadal jak nie było tak nie ma, bo od razu
lato przyszło :) Ogród przez ostatnie dni ożył.
Po oczarze zakwitły nareszcie ranniki (które w ubiegłych
latach pojawiały się już w lutym) oraz rozwinęły swe cudne kwiaty ciemierniki.
Krokusy gdzieś mi 'przepadły' a na resztę cebulowych
muszę jeszcze poczekać.
JoC
Oj jaka szkoda, że nie mam takich dylematów.
OdpowiedzUsuńJa również nie lubię chemii w ogrodzie i zawsze staram się robić opryski naturalne:) chemia to już ostateczność:)
OdpowiedzUsuńJaki piękny widok- gdy przyroda budzi się do życia :)
OdpowiedzUsuńmoje krokusy,też gdzieś przepadły.
A ja nie mam skrupułów w kwestii używania chemii. Oczywiście nie nadużywam jej i stosuję tylko wtedy gdy wykryję zmiany chorobowe (np.: przędziorka czy ochojnika na sośnie). Niemniej ja też jestem zdania że ideały to dobra rzecz ale stawiam na skuteczność. Pozdrawiam ciepło :)
OdpowiedzUsuń