poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Pryskać czy nie pryskać?

...oto jest pytanie. Co roku zawsze mam z tego powodu wielki dylemat. Serce mówi NIE, ale rozum podpowiada co innego. Też tak macie?

Bardzo nie lubię chemii w ogrodzie, ale jednocześnie chcę patrzeć na piękne i zdrowe roślinki i tutaj wszelakie pestycydy takie jak fungicydy, herbicydy, insektycydy, moluskocydy... i inne 'cydy' przychodzą nam z pomocą.

Jeszcze do niedawna starałam się nic nie używać - poza nawozami oczywiście i gnojówką z pokrzywy (brzydka nazwa ale jakie piękne działanie).

Wychodziłam z założenia, że rośliny muszą się same nauczyć bronić i bałam się wytrucia przy okazji owadów pożytecznych. Poza tym jako młody początkujący ogrodnik naczytałam się różnych mądrości, że w ogrodach bez chemii wszystko jest zdrowe i samo pięknie się reguluje. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że to jest guzik prawda. Taki stan można osiągnąć i owszem, ale na dużym areale oraz po wielu latach nie stosowania 'chemii'. I na taką równowagę mogą sobie pozwolić np. duże gospodartstwa agroturystyczne. Utrzymanie takiej biorównowagi nijak się ma do naszych małych i średnich ogrodów przydomowych ponieważ:

1) Nasze ogrody są za małe - trudno na kilkuset metrach zgromadzić roślinność umożliwiającą gniazdowanie owadożernych ptaków czy pożytecznych owadów żerujących na szkodnikach.

2) Nasze ogrody są za młode - często zakładamy je od "0" i nawet jeśli wszystko posadzimy to trzeba poczekać kilkanaście a nawet kilkadziesiąt lat aż korony drzew nabiorą odpowiedniej wielkości i wysokości.

3) To wymaga czasu (minimum 5 lat a pewnie i jeszcze więcej), a często roślinki nie zdążą dobrze urosnąć a już zaatakuje je jakieś paskudztwo (wirus, grzyb, owad itp.).

4) A jeśli nawet uda nam się przetrwać kilka lat bez chemii i ustali się pewna równowaga to wystarczy jeden 'sąsiad lubiący opryski wszystkiego na wszystkim' i cała nasza praca pójdzie na marne - z powodu patrz pkt. 1.
 

Trzy lata temu moje iglaki zaatakowały przędziorki tak dotkliwie, że do tej pory widać ślady ich żerowania i dopiero teraz biedne jałowce (które uwielbiam i mam ich całkiem sporo) powoli odzyskują swój wspaniały wygląd.
Albo w tamtym roku miałam istną plagę mszycy na śliwach - nigdy czegoś takiego nie widziałam: mszyce w różnych kolorach (białe, zielone, różowe, niebieskie, żółte, czerwone i diabli wiedzą jakie jeszcze) tak dokładnie oblepiły liście, że nie było widać blaszki. Byłam wręcz zmuszona działać szybko i bardzo intensywnie, bo inaczej stracilibyśmy nasz maleńki sadek.
Dlaczego tak się stało? Nie wiem.
Ale wiem jedno - wolę zapobiegać i dlatego wczesną wiosną używam następujących środków:
  • Promanal 60 EC - środek oparty na bazie oleju parafinowego, przeznaczony do zwalczania przędziorków, czerwców i ochojników. Pryskam nim wszystkie iglaki oraz śliwy.  Najlepiej w marcu, chociaż w tym roku się trochę spóźniłam ze względu na pogodę i zabieg na iglakach zrobiłam w ten weekend, a śliwy muszą poczekać - najważniejsze aby zdążyć przed kwitnieniem (faza białego pąka), a tu jeszcze pąki nawet nie pękają.
  • Miedzian 50 WP - fungicyd zwalczający kędzierzawość liści brzoskwini. Oprysk wykonuję przede wszystkim na brzoskwinii i moreli a także na pozostałych drzewach pestkowych jeszcze w lutym. Zabieg powtarzam w listopadzie.
  • Antracol 70 WG - zwalcza parcha na jabłoniach i gruszach (a także osutkę sosny), plusem tego preparatu jest zawartość cynku zwiększającego odporność roślin na warunki stresowe. Oprysk wykonuje się w czasie pękania pąków - zwykle w marcu, ale w tym roku wszystko jest wywrócone do góry nogami i pąki u nas jeszcze nie pękają, więc czekam. Pewnie jest to kwestia paru dni.
 
W późniejszym okresie działam już tylko objawowo - w mojej ogrodniczej apteczce znajdują się: Decis, Karate, Confidor, Mospilan, Topsin.

Ale sięgam po nie dopiero w ostateczności, gdy zawodzą naturalne metody.

Zainteresowanych po więcej informacji na temat ochrony roślin odsyłam tutaj.

Oczywiście oprócz środków chemicznych trzeba obowiązkowo stosować metody niechemiczne - polegające na usuwaniu i paleniu suchych i porażonych chorobą liści i igieł oraz  opadłych lub zaschniętych owoców (tzw. mumii).
Bez tego ani rusz. Tak więc przede wszystkim dużo spaceruję po ogrodzie i uważnie przyglądam się każdej roślinie.

A za oknem słoneczko pięknie świeci - aż chce się 'chcieć'.
Prognozy pogody mówią, że w czwartek będzie u nas 24 stopnie.
Czyli wiosny nadal jak nie było tak nie ma, bo od razu lato przyszło :) Ogród przez ostatnie dni ożył.
Po oczarze zakwitły nareszcie ranniki (które w ubiegłych latach pojawiały się już w lutym) oraz rozwinęły swe cudne kwiaty ciemierniki.





 
Krokusy gdzieś mi 'przepadły' a na resztę cebulowych muszę jeszcze poczekać.

JoC

4 komentarze:

  1. Oj jaka szkoda, że nie mam takich dylematów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również nie lubię chemii w ogrodzie i zawsze staram się robić opryski naturalne:) chemia to już ostateczność:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaki piękny widok- gdy przyroda budzi się do życia :)
    moje krokusy,też gdzieś przepadły.

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja nie mam skrupułów w kwestii używania chemii. Oczywiście nie nadużywam jej i stosuję tylko wtedy gdy wykryję zmiany chorobowe (np.: przędziorka czy ochojnika na sośnie). Niemniej ja też jestem zdania że ideały to dobra rzecz ale stawiam na skuteczność. Pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń