Koniec lata i jesień nieodmiennie kojarzy mi się z robieniem przetworów na zimę z 'ogrodowych darów'. Szczególnie lubię koniec lata, ponieważ wtedy zyskuję więcej przestrzeni w kuchni.
Dlaczego?
Soki powstałe tą metodą mają bardzo specyficzny smak, bez którego nie wyobrażam sobie jesieni i zimy.
Jest to dla mnie SMAK DZIECIŃSTWA.
Jak byłam przeziębiona jako dziecko, tato robił mi taką miksturę: 1/4 szklanki soku, 1/4 szklanki gorącej wody, 1 łyżka miodu i sok z połowy cytryny. Uwielbiałam ten 'syropek', był bardzo rozgrzewający i stawiał na nogi przy każdym przeziębieniu.
Od zawsze chciałam, aby sok naszym dzieciom również tak smakował jak mi. No i na szczęście zasmakował. Moje dzieci go uwielbiają i tego soku idzie nam kilkadziesiąt litrów rocznie. Teraz już robię go nie tylko dlatego, że chcę ale również MUSZĘ :) Ale jest to bardzo miły obowiązek.
Od paru lat dodaję trochę więcej cukru niż 'kilo-na-kilo'. Dzięki temu sok o wiele mniej fermentuje, a pozostały cukier (z wierzchu i nierozpuszczony na dnie) daję do osobnego słoika i używamy do słodzenia herbaty. PYCHA... no i nic się nie marnuje.


Ten sok 'zawsze pracuje' i nigdy nie można zamykać butelek bardzo szczelnie, bo 'wybuchną'.
Dosłownie. Przekonałam się o tym parę lat temu...
Dlatego przy wyborze butelek trzeba pamiętać, aby były zakręcane na nakrętki i nie należy ich dokręcać 'do końca'.

Ciekawa jestem czy udało mi się kogoś przekonać do tej metody robienia soku. Mój tata był święcie przekonany, że jest ona najlepsza bo soki nie tracą cennych witamin i naturalnych antybiotyków od gotowania i są gęste: te robione w sokowniku/parowniku zawierają zawsze trochę wody. Co prawda 'nasze' zawierają bardzo dużo cukru, ale i tak argumenty mojego taty bardziej mnie przekonują.
A prawda pewnie leży gdzieś po środku - jak zwykle zresztą.
pozdrawiam
JoC